Źródło: mises.org
Tłumaczenie: Mateusz Czyżniewski
Dawni „głupcy pieniężni” i „gorliwi ignoranci” znów głoszą zbawienne nowiny, wedle których powinniśmy mieć wyższą inflację[1]. Keneth Roggoff i przewodniczący Fed Charles Evans nie szczędzili słów zachwytu, gdy inni byli bardziej ostrożni w swoich ocenach. Christine Lagarde ostrzega nas przed „potworem deflacji” i „ryzykiem” niskiej inflacji, a inni wzywają do prowadzenia luźniejszej polityki pieniężnej, by obniżyć wartość jena lub euro. Oczywiście o wiele łatwiej jest „wypuścić dżina” inflacji z butelki niż wsadzić go tam z powrotem. Mamy wystarczająco dużo dowodów na to, że gdy inflacja wzrośnie, niezwykle trudno ją kontrolować. Inflacja w Stanach Zjednoczonych wynosiła 1 procent w 1915 roku, prawie 8 procent w 1916 roku i ponad 17 procent w 1917 roku. Było to tylko około 2 procent w 1945 roku, a już ponad 14 procent w 1947 roku. W 1972 roku była niska, a wzrosła do 11 procent w 1974 roku i utrzymywała się na bardzo wysokich poziomach do momentu, aż Volker podniósł stopy procentowe do 19 procent, żeby poskromić tę bestię.
Nawet jeśli Czytelnik zgodzi się, że cel inflacyjny w wysokości 2 procent jest odpowiedni, inflacja powinna być przynajmniej poprawnie mierzona. Prawidłowe wykonanie pomiarów jest mało prawdopodobne, ponieważ w dzisiejszych czasach główny nurt ekonomistów, nad czym należy ubolewać, używa uproszczonej wersji pierwotnej teorii ilościowej. W tej wersji pieniądze są powiązane wyłącznie z dochodami nominalnymi, a deflator CPI lub PKB jest używany jako pośredni wskaźnik odnoszący się do cen towarów i usług obecnych jako elementy dochodów. nominalnych. Wspomniana wersja tej teorii jest oparta na podstawie preferencji płynności Keynesa.
Jednak pierwotna, nie-keynesowska ilościowa teoria pieniądza wyraźnie pokazuje, że popyt na pieniądz wynika z przeprowadzenia wszystkich możliwych transakcji, a nie tylko tych, które stanowią dochód nominalny. Pieniądze są powiązane z cenami wszystkiego, co można za nie kupić, a więc dóbr konsumpcyjnych, akcji, obligacji, stempli, ziemi itp. Z tego powodu nie można zmierzyć średniego poziomu cen, ponieważ nie da się uzyskać odpowiednich wag poszczególnych cen składowych. Użycie przez profesjonalnych ekonomistów uproszczonej keynesowskiej wersji teorii, rodem z podręczników ekonomicznych, spowodowało ogromne szkody gospodarcze. Jeżeli teoria jest błędna, budowane na jej podstawie propozycje polityczne prawie z pewnością będą błędne.
W rzeczywistości mamy inflację, o którą wszyscy tak się martwili w 2009 roku, co jednak przeszło niezauważone przez wielu ekonomistów głównego nurtu. Ujawniła się ona w cenach aktywów, zamiast w cenach dóbr konsumpcyjnych. Z jakiegoś powodu uważamy, że wyższe ceny żywności są złe i należy ich unikać, natomiast wzrosty cen mieszkań są postrzegane jako pozytywny stan rzeczy. Lecz oba te zjawiska prowadzą do zmniejszenia siły nabywczej pieniądza. Obecnie ceny mieszkań znacznie przewyższają wzrost wynagrodzeń na wielu rynkach, co sprawia, że ceny domów są zbyt wysokie dla wielu młodych par. Ich dochody mają mniejszą siłę nabywczą, mogą więc nabyć mniej mieszkań, tak jak mniej hamburgerów.
Ustalając dany cel inflacyjny, Fed popełnił wielki błąd, nie pozwalając zajść procesom deflacyjnym po krachu z 2008 roku. W latach 2001-2007 ceny mieszkań wzrosły. Bańka spekulacyjna doprowadziła do nadmiernej podaży zarówno domów prywatnych, jak i nieruchomości komercyjnych.
Deflacja pozwoliłaby na dostosowanie względnych cen bliżej poziomu, który społeczeństwo naprawdę chce osiągnąć. Tylko że poprzez zwiększenie podaży pieniędzy, Fed zakłócił ten istotny proces dostosowawczy. Ceny mieszkań powinny były znacznie spaść, znacznie bardziej niż w stosunku do cen innych dóbr. Rynek mieszkań powinien był wówczas znajdować się w recesji, być może przez dekadę lub dłużej, dopóki ten nadmiar podaży nie zostałby wyeliminowany. Nowy stosunek cen względnych pozwoliłby na przenoszenie zasobów do produkcji towarów i usług w większym stopniu zgodnym z popytem rynkowym. Stolarz mógłby w takiej sytuacji przebranżowić się i pracować na platformie wiertniczej za jeszcze wyższą pensję. Ale niestety tak się nie stało.
Dziś problem mieszkalnictwa wrócił, ze wzrostami cen na poziomie epoki bańki i zwiększająca się aktywnością budowlaną. Mimo to nawis nie zniknął. Został on po prostu pozostawiony w zawieszeniu, ze względu na realizowaną przez banki strategię „wydłużenia i przeczekania”, umożliwioną przez masowe drukowanie pieniędzy przez bank centralny w okresie ostatnich pięciu lat. Oczywiście, gdy drukowanie pieniędzy zostanie zatrzymane, dostosowania na rynku mieszkań będą jeszcze bardziej druzgocące.
Fed powinien wyciągnąć z historii kilka wniosków co do inflacji. Po pierwsze, profilaktyka jest lepsza niż leczenie. Inflację należy traktować jak potencjalne oparzenie słoneczne, to znaczy nie dopuszczając do zaczerwienienia skóry. Po drugie, Fed nie powinien zajmować się inflacją cen konsumpcyjnych, ale wzrostem wszystkich cen; szczególnie tych, których nie jesteśmy w stanie zmierzyć. Ostatni wzrost cen aktywów, takich jak akcje lub ceny gruntów rolnych, powinien być silnym sygnałem ostrzegawczym.
Prawdziwym rozwiązaniem jest zakończenie utrzymywania bankowości z rezerwą cząstkową. Bank centralny byłby wówczas zbędny. Nikt by za nim zresztą nie tęsknił. Jego osiągnięcia w zakresie wyrównywania negatywnych skutków bankowości z rezerwą cząstkową są katastrofalne, a jeśli już, to znacznie pogorszyły sytuację.
Gdyby banki były zmuszone do utrzymywania 100-procentowej rezerwy monetarnej, to ani one, ani społeczeństwo nie mogłyby mieć znaczącego wpływu na podaż pieniądza. Banki byłyby następnie zmuszone do udzielania kredytów w tym samym tempie, w jakim napływają do nich oszczędności. Kredyt ostatecznie odzwierciedlałby realne zasoby uwalniane na potrzeby produkcji dóbr kapitałowych. Dostarczanie pieniędzy mogłoby być wówczas tym, czym zawsze powinno być: środkiem wymiany.
Źródło ilustracji: Pixabay